„Darłowskie sakrum i profanum. Smaki mojego miasta.”
POLECAM:
KRYSTYNY RÓŻAŃSKIEJ, KRZYSZTOFA SOCHY I BRYGIDY JERZEWSKIEJ DARŁOWO...
W Miejskiej Bibliotece Publicznej im. Agnieszki Osieckiej w Darłowie, w czytelni na półkach regionalnych wydawnictw leżą książki Krzysztofa Sochy – mojego młodszego kuzyna. Sięgnęłam po „Darłowskie sakrum i profanum. Smaki mojego miasta.” Ciekawa to wędrówka – po rzeczywistym i czasem zmyślonym? - świecie wyobraźni.
Dziś o lokalu i bułeczkach pani Sass … Czy autor przedstawiłby to miejsce w książce gdyby w Darłowie nie powstał szlak turystyczny śladami bohaterów Leopolda Tyrmanda i pomnik autora „Siedmiu dalekich rejsów”? A może to butelka Armaniaku – rzeźba stojąca naprzeciw domu gdzie swego czasu stał Hotel Zamkowy miała wpływ na opis obiektu? Tu ukłon za zapisane wspomnienia Pani Brygidy Jerzewskiej. To Jej, moje i Krzysztofa powroty ...
A oto fragment książki mówiący o tym „profanum” :
... „Szczególne miejsce w życiu nowych darłowiaków oraz niejako ugruntowaną legendę w polskiej literaturze miał (nieistniejący już dzisiaj, bo zapewne byłby obok zakładu zegarmistrzowskiego p. Przybyszewskiego oraz sklepu kolonialnego p. Ulanowskiego, wspaniałym skansenem z minionej, powojennej epoki) lokal Pani Sass, w sąsiedztwie tutejszego Zamku Książąt Pomorskich, a może bardziej w sąsiedztwie spalonego 14 czerwca 1964 roku młyna, od którego oddzielała ten lokal praktycznie tylko tajemnicza zamkowa fosa. Dokładnie, to mieścił się on w miejscu, gdzie obecnie stoi po prawej stronie, względnie nowy (kilkudziesięcioletni!) blok mieszkalny, przed odrestaurowanym betonowym mostkiem, patrząc na Muzeum od strony miasta. Jego szczególność zawierała się m. in. w tym, że tam właśnie po kilku latach jego funkcjonowania Leopold Tyrmand umieścił zasadniczą część akcji swojej „darłowskiej” książki „Siedem dalekich rejsów”, która weszła do kanonów polskiej literatury.
Dla nowych darłowian oraz przybywających do naszego miasta gości największym walorem tego miejsca była atmosfera tajemniczości i układ lokalu. Moja Pani Profesor „od niemieckiego” Brygida Jerzewska, która wówczas dopiero uczyła się mówić płynnie po polsku, wspomina w tym budynku najpierw ciemną, wybrukowaną kamieniem polnym sień, po której stąpali m. in. często przybyli z pobliskich miejscowości chłopi w zabłoconych buciarach, ale też i ludzie kulturalni, a nawet na swój sposób zacni. Wszak bywali tam również szczególni mieszkańcy naszego miasta. Tam właśnie toczone były uczone i pogłębione dysputy ówczesnego kierownika Muzeum, p. Aleksandra Tarnowskiego („skrojonego” niejako na wzór orientalny, a może Sarmaty?) z jego adwersarzami oraz podejmowano pewnie bardzo ważne ustalenia. Takie na miarę czasu, a także okoliczności. Lokal miał – o czym przekonuje p. Brygida – niewątpliwie szczególny klimat i pewnie (bo tego osobiście – z racji swojego wówczas jeszcze nazbyt nazbyt młodego wieku – nie doświadczyłem) był niekwestionowanym smaczkiem powojennego Darłowa.
Po prawej stronie od wejścia do sieni mieściła się niewielka, raczej przyciemniona sala „konsumpcyjna”, z małymi oknami skierowanymi na „domek czarownicy” (był to urokliwy, niewielki budynek zbudowany w stylu szachulcowym, na zapleczu lokalu, któremu pieszczotliwie nadano takie właśnie bajkowe miano), a po lewej stronie, za drzwiami owej sieni znajdowała się nieco większa sala oraz mieszkanie właścicielki (mieszkała tam z synem, późniejszym mężem, znanej do tej pory w Darłowie emerytowanej fryzjerki). Na pierwszym piętrze były dostępne tylko dla gości p. Sass pokoje hotelowe, w których to właśnie (prawdopodobnie!) Tyrmand „ulokował” interesującą historię kryminalno-miłosną swojej książki, z darłowskim srebrnym ołtarzem, miejskim cmentarzem i kaplicą pw. św. Gertrudy, dawnym budynkiem kapitanatu portu przy obecnej ul. Flisackiej (pod nr 20) oraz z przesympatycznymi uliczkami miejskimi, a nawet z Placem Kościuszki w tle.
Dla mojej Pani Profesor Brygidy najwspanialszym jednak wspomnieniem z tego lokalu w roku 1946 były, własnoręcznie pieczone przez panią Sass, najsmaczniejsze na świecie bułeczki, podawane wyłącznie do – nieznanej jej wcześniej – potrawy zwanej flaczkami. Dopiero po wielu latach, w rozmowie ze starszą już wówczas p. Sass w Słupsku (gdzie później ta pani mieszkała), dowiedziała się tego co sprawiało, że owe bułeczki miały tak niepowtarzalny smak. Otóż do tych frykasów na etapie produkcji dodawany był do smaku poszarpany listek „magii” z przydomowego ogródka właścicieli lokalu.
Warto w tym miejscu przywołać także raz jeszcze restaurację „Warszawianka”, albowiem i tam główny bohater książki Leopolda Tyrmanda „spotkał się” z ciekawymi osobami, tam też rozpoczynały się lub kończyły istotne wątki jego „darłowskiego” opowiadania…”
A ja zapytam – czy ta restauracja była wzorem dla pisarza? Czy to tam Nowak, bohater utworu „Siedem dalekich rejsów” kupił butelkę koniaku? To ten Armaniak wypił z Ewą w Hotelu Zamkowym? I ten tytuł powieści Tyrmanda wziął się stąd - czy mogę być tego pewna?
Ps.
Podobają mi się książki kuzyna, które dedykuje wnuczkom. Polecam je!
Cieszę się, że Krzysztof pisze, wydaje, stara się ocalić od zapomnienia przeszłość…
Ale z tą pamięcią o rodzinie - o mojej, o rodzinie brata jego ojca Mariana jest trochę na bakier… Przypomnę, że gdy się urodziłam, jako „pierwsze dziecko” moich Rodziców miałam imię i nazwisko. Czy zapomniał o tym już na 21 stronie, w pierwszej książce „Takie Darłowo pamiętam”?
Odnosząc się do tamtej strony to wiem, że mój ojciec Ryszard Socha przybył do Polanowa już z żoną Weroniką 15 sierpnia 1945 roku. Ślub zaś brali 28 lipca 1945 w Ostrowi Mazowieckiej, w tym samym kościele co rotmistrz Pilecki. Tak, byłam pierwszym dzieckiem moich rodziców, ale też pierwszym polskim powojennym dzieckiem półtora roku po ich przybyciu do Polanowa.
W maju 1950 roku zamieszkaliśmy w Darłowie na ulicy Cichej ...
Książka kuzyna jest bardzo ciekawym powrotem do przeszłości i to różnie widzianej…
Krystyna Różańska z domu Socha
MBP w Darłowie